#PotwornaPrzeprowadzka - Część III - Kwarantanna

 Jak przeprowadzić się za granicę z dwójką małych dzieci w czasie pandemii? 

- Historia prawdziwa - 

Część III. Kwarantanna


To był ambitny plan, ale udało nam się go zrealizować. Myślę, że możemy być z siebie dumni, bo było to nie lada wyzwanie.

Zanim jednak mogliśmy w ogóle wyjść z domu i pozwiedzać okolicę, poznając uroki nowego miejsca, musieliśmy spełnić jeden, bardzo ważny warunek. Przejść dwutygodniową kwarantannę.

14 dni.

Tyle musieliśmy siedzieć zamknięci w czterech ścianach, bez żadnej legalnej możliwości kontaktu z innymi.  No dobra, może nie do końca, bo na szczęście mamy podwórko 😊

Było to bardzo pozytywne zaskoczenie, bo gfy znajomi w Polsce przechodzili kwarantannę na początku pandemii, powiedziano im, że nie mogą wychodzić na swoje własne podwórko i muszą siedzieć cały czas w budynku.

Tutaj jest inaczej. Jedyny warunek to zachowanie co najmniej dwumetrowego odstępu od sąsiadów w razie, gdyby i oni wyszli na zewnątrz w tym samym czasie, co my. To jednak mała cena za kilkanaście metrów zieleni i możliwość rozprostowania kości na świeżym powietrzu 😉

* * *

Kwarantanna z małymi dziećmi w dość pustawym mieszkaniu nie należy do najprostrzych. Zwłaszcza, że w pewnym momencie usłyszałam od Starszej:

- Mama, nie podoba mi się tutaj. 

- Dlaczego? 

- Bo nie ma tu żadnych zabawek. 

Uff... Na szczęście tylko o to chodziło 🙃

Sprawę udało się dość sprawnie załagodzić. Wystarczyły kartony po meblach, nóż, nożyczki i kredki i - tadam! - domek do zabawy gotowy. 


No, ale nadal nieco mało zabawek. Z pomocą przyszła niezawodna IKEA. Zamówiliśmy dziewczynom zabawkowe zestawy garnków i akcesoriów do gotowania, pluszowe warzywa, owoce i pizzę, a także zostaliśmy niejako zmuszeni do obietnicy, że 'napiszemy list do Zajączka Wielkanocnego, żeby nam przyniósł zabawkową kuchenkę'. Czego się nie robi dla dzieci?

Także teraz domek jest świetnie wyposażony 😉


Poza tym jeśli nie padało to wychodziłyśmy sobie na podwórko. Dziewczynkom bardzo spodobało się skakanie z pniaka na ziemię, a mnie, cóż, nie bardzo. Bowiem w większości przypadków kończyło się to spodniami brudnymi od podbutwiałego drewna lub rozmokłej ziemi. Wtedy też postanowiłam, że koniecznie muszę im kupić wodoodporne, łatwe do czyszczenia spodnie na dwór. Tak, nawet Mamowy Potwór nie jest aż takim potworem, by nie pozwalać dzieciom się bawić na świeżym powietrzu 😛

Natomiast, gdy padało, często z odaieczą szły nam planszówki dla małych dzieci (chyba muszę kiedyś zrobić na ten temat post, bo a nóż-widelec się komuś przyda...) oraz niezawodne prace plastyczne. Starsza uwielbia kolorowanki, zeszyty aktywności (takie z zadaniami odpowiednimi do wieku) i 'swobodne' rysowanie, a Młodsza ostatnio zaczyna jej wtórować. Oczywiście po swojemu, a nierzadko kończy się to przeszkadzaniem siostrze, bo ona koniecznie musi rysować dokładnie w tym miejscu, gdzie Starsza akurat koloruje i ten konkretny kolor pisaka jest zawsze "mój!", ale cóż. 

Siostrzana miłość 🥰

Jakoś więc kwestie rozrywkowe udało się załatwić, tym bardziej, że w razie czego - netflix działa 😁

Pozostałe... Hmmm... Bywało różnie... 

* * *

Kwestia żywieniowa na szczęście była całkiem prosta do ogarnięcia. Lokalna sieć sklepów spożywczo-gospodarczych (coś jak Lidl czy Biedronka w Polsce) o długaśnej nazwie Save on Foods posiada możliwość dowozu zakupów pod wskazany adres. Także kupowaliśmy co akurat było nam potrzebne przez internet, a następnego dnia rzeczy były już u nas.

Przeważnie... 

Niestety z braku możliwości kontaktu z innymi, nie byliśmy w stanie skontrolować kurierów i przy nich sprawdzić czy wszystko za co zapłaciliśmy zostało nam dostarczone. A nie zawsze tak było.

Właściwie to zawsze czegoś brakowało. 

Trzy razy musieliśmy się kontaktować ze sklepem przez znajomą, na której numer było złożone zamówienie, bo... Cóż... Zapomnieliśmy kupić sobie kartę typu prepaid z kanadyjskim numerem telefonu, a nie da się tego zrobić przez internet...

Wskazówka praktyczna: jeśli przenosisz się do innego kraju, kup sobie lokalną kartę SIM do telefonu, i to jeszcze na lotnisku - to znacznie ułatwia życie 🙂

Tak więc dwa razy dowozili nam te kilka brakujących rzeczy, ale raz... Cóż, kasa przepadła. Bo był to piątkowy wieczór, kurier nie odbierał telefonu, infolinia działa tylko do 17.00, a w weekend nikt się tym nie interesuje. Chociaż po prawdzie to po weekendzie też nikt się do nas nie odezwał 🤔

Inną ciekawostką może być fakt, że gdy zamawiasz jedzenie z restauracji z dostawą do domu, możesz napotkać na inny (lub podobny) problem. Bowiem założenie konta w serwisie podobnym fo polskiego pyszne.pl (w Kanadzie jest to Skip the Dishes) wymaga podania kanadyjskiego numeru telefonu, zaś na części stron restauracji (i generalnie sklepów) w ogóle nie jesteś w stanie złożyć zamówienie, jeśli nie masz kanadyjskiej karty kredytowej. Debetowa, nawet kanadyjska, niekoniecznie musi być akceptowana (autentyczna sytuacja sprzed kilku dni!). 

Pssst... Mamy wrażenie, że istnieje tutaj jakiś kult karty kredytowej, a nabijanie credit score uchodzi za bardzo ważną czynność, do której przykłada się ogromną wagę i uczy się tej praktyki już nastolatki. Serio. 😶

* * *

Meblowanie i inne artykuły poza-spożywcze zamawialiśmy od gigantów. Z pomocą przyszła nam ukochana IKEA (❤️) oraz Amazon. 

Tutaj jednak niestety był mały zgrzyt z zamówieniem od hegemona zakupów online... Ekhm, już tłumaczę. 

Konto na amazonie mamy od dłuższego czasu, bo kilka lat temu kupiliśmy pierwszego kindle'a. Kilka razy udało nam się coś zamówić na nasz adres w Gdańsku, kilkukrotnie kupowaliśmy też rzeczy dla znajomych z zagranicy. No ale domyślny adres był w Polsce.

Jednakże jako, że czajnika elektrycznego na przykład w IKEA nie uświadczysz, jeszcze w połowie stycznia zamówiliśmy go na nasz nowy kanadyjski adres. Potem jeszcze coś i jeszcze. Gdy byliśmy już tutaj zamówiliśmy odkurzacz, jakieś ubrania przeciwdeszczowe dla dzieci, sprzęt tyłu małe AGD do kuchni, no i nie było z tym problemu.

Aż tu nagle, pewnego razu, zamówiliśmy rower z wspomaganiem elektrycznym (okolica jest bardzo 'górzysta'). No i nagle - alarm!

Tak się niefortunnie zdarzyło, że gdy Mężu akurat miał wyciszony telefon, próbują (raz!) dzwonić do niego z biura obsługi klienta Amazonu, ale nie odbiera. Następnie, gdy akurat wyszedł z pokoju, dostał maila z informacją, że mają zamiar anulować zamówienie na rower. Gdy wrócił było już za późno. Dostał kolejnego - zamówienie anulowane.

Mężu się trochę wkurzył. Napisał im passive-agressive wiadomość, że przez trzy tygodnie nikt się nie zorientował, iż adres dostawy się zmienił i kilka razy zamawiane były rzeczy na kwotę wyższą niż wartość tego roweru, a im dopiero podczas tego zamówienia zapaliła się czerwona lampka alarmowa...

W odpowiedzi dostał - takie są procedury w razie podejrzenia próby nieautoryzowanego zakupu, trzeba złożyć zamówienie jeszcze raz. Nawet żadnego przepraszam ani nic... 😒

No, ale czymże jest pojedynczy klient wobec takiego wielkiego kolosa sprzedaży, czyż nie?

Na szczęście potem już nie było problemów i reszta rzeczy przyszła mniej-więcej zgodnie z planem.

* * *

Sytuacje awaryjne się niestety zdarzyły. 

Na szczęście nie dotyczyły zdrowia. Nasz codzienny check w aplikacji ArriveCAN zawsze przechodził w ten sam sposób - czujemy się dobrze, nie mamy objawów, nie potrzebujemy pomocy lekarskiej.

Awarie jednak dotyczyły wynajmowanego lokum 😐

Jednego z pierwszych dni Mężu znalazł w jednej garderobie... mysi bobek. Na dodatek, ja z kolei znalazłam w szafce pod zlewem małe, czarne, plastikowe pudełko. Gdy je podniosłam, żeby mu się przyjrzeć, moim oczom ukazała się czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami i napis:

Don't touch. Rodenticide

Trutka na szczury, której nie należy dotykać... Super..

Szczęście w nieszczęściu, od tamtej pory więcej mysich odchodów nie znaleźliśmy, a zarządca wytłumaczył nam, że raz na jakiś czas, profilaktycznie zostawiają pułapki na myszy, bo kiedyś był z nimi problem, ale obecnie go nie ma.

Jednakże podczas zaglądania pod zlew okazało się, że jest tam jeszcze jedna 'niespodzianka'. Pod  rozdrabniaczem do resztek, zamontowanym na odpływie, była nieduża kałuża, a na samym wężyku odprowadzającym wodę dodatkowo jeszcze ktoś nakleił kawałek taśmy izolacyjnej, który teraz zaczął trochę odstawać...

Żeby nie było nudno, to z hydrauliką pojawił się jeszcze jeden problem.

Tuż przed naszym przyjazdem w mieszkaniu wymieniono wannę, położono dookoła niej nowiutkie kafelki i zamontowano prysznic z głowicą wystającą ze ściany (bez słuchawki prysznicowej), dzięki czemu łazienka stała się bardziej nowoczesna. Jednak ktoś 'zepsuł' robotę. W momencie, gdy ktoś bierze prysznic, z sufitu w salonie, zaczyna kapać woda. Serio. Jest tam nawet taka niewielka dziurka w suficie i to właśnie przez nią zaczyna kapać. Co ciekawe, tylko jeśli jest włączony prysznic. Gdy się bierze kąpiel, nic takiego się nie dzieje 🤷‍♀️

Na nasze nieszczęście wyszło na to, że były to problemy nie do rozwiązania podczas kwarantanny. Po prostu musiał przyjść hydraulik i obie sprawy zobaczyć. Okazało się, że w pierwszym przypadku uszczelka sparciała, a w drugim kran nie był do końca nakręcony na rurę. I tyle. 

* * *

Tak też kwarantannę jakoś przetrwaliśmy, a w pierwszym dniu wolności pogoda okazała się tak łaskawa, że nawet zaświeciło piękne słońce i mogliśmy iść na spacer po okolicy 😊


Z tej okazji zdecydowałam się upiec murzynka z bitą śmietaną, który posłużył nam do smacznego świętowania. Ach... Wolność ma słodki smak 😉

Komentarze

Popularne posty