#PotwornaPrzeprowadzka - Część V - Szpital
Jak przeprowadzić się do Kanady wraz z dwójką małych dzieci w czasie pandemii...
i nie zwariować?
Część V. Szpital
Kto by pomyślał, że przydarzy się nam coś takiego... Sądziliśmy, że wykupienie ubezpieczenia podróżnego, zawierającego także pokrycie kosztów ewentualnego pobytu w szpitalu, to tylko formalność, z której na pewno nie skorzystamy. Jakże się pomyliliśmy w naszych szacunkach...
* * *
Uwaga praktyczna:
Kiedy decydujesz się na przeprowadzkę do Kanady musisz wiedzieć, że będziesz mieć prawo do korzystania z publicznej służby zdrowia podczas swojego pobytu w tym kraju. Jednak nie od razu.
Medical Service Plan (MSP) w Kolumbii Brytyjskiej obejmuje wszystkich (oprócz studentów z zagranicy) po 3 miesiącach od przyjazdu. Bezpiecznie jest więc wykupić kompleksowe ubezpieczenie (załatwiające kwestie zdrowotne, NNW, podróżne itd.) jeszcze przed przyjazdem do Kanady. Tak też zrobiliśmy i my. Na naszym własnym przykładzie - zdecydowanie warto.
* * *
Słoneczna pogoda mieszała się z zachmurzony i dniami, ale nie padało, więc korzystaliśmy z okazji i jak tylko była możliwość i chęci - wychodziliśmy na spacery. Czy to tylko ja z dziećmi, czy też wszyscy razem, tak czy inaczej - zażywaliśmy świeżego powietrza, żeby wzmocnić trochę organizm po dwutygodniowej kwarantannie. Bo cóż, nie oszukujemy się, przez siedzenie w domu, odporności się nie da za bardzo zbudować 😋
Niestety okazało się, że dziewczynkom kwarantannowy spadek odporności dał w kość nieco bardziej niż nam.
Na początku sądziłam, że Młodszej idą zęby i dlatego jest taka marudna, a stan podgorączkowy tylko mnie w tym utwierdził, jednak gdy trzy dni później jej przeszło, a zaczęła chorować Starsza już wiedziałam... Trzydniówka.
Wirus na szczęście nie był zbyt groźny, nie dawał żadnych innych efektów oprócz kiepskiego samopoczucia, senności i gorączki, więc gdy Starszej polepszyło się w piątkowy poranek byłam spokojnej myśli. Potem jednak zaczęła marudzić przy obiedzie. Twierdziła, że boli ją brzuszek i leciała do łazienki, żeby spróbować zrobić siusiu.
W sobotę zrobiła się jeszcze bardziej marudna i zupełnie nie chciała jeść. Nic. Kompletnie. Udało mi się ją zmusić do przełknęcia połowy jej zwykłej porcji jogurtu podczas oglądania bajki, ale nic poza tym. Obiadu nie chciała wcale. Rzadko kiedy sięgała po kubek z piciem, ale ja skupiłam się na niejedzeniu... Gdy na podwieczorek z trudem zjadła kilka łyżeczek kaszki mannej na mleku, zaczęliśmy się porządnie niepokoić. Obserwowaliśmy ją, ale wydawało się być w porządku, względnie miała dobry humor. Problem pojawiał się podczas jedzenia. Kiedy w niedzielę rano Starsza powiedziała, że jest głodna i chce zjeść kaszkę, ucieszyłam się. Podałam ją miseczkę. Wzięła do ust łyżeczkę, a ja zaczęłam liczyć.
Dziesięć sekund.
Tyle trwał uśmiech na jej twarzy, który zamienił się nagle w grymas bólu. Złapała się za brzuch i zaczęła płakać. Poprosiła, żeby znowu puścić jej bajkę, zgodziłam się.
Sytuacja zaczęła się robić mocno niepokojąca. Zamiast się poprawiać, mieliśmy wrażenie, że jej się pogarsza. W pewnym momencie, podczas obiadu, który ledwo tknęła, mocno się zestresowała jedzeniem, pojawił się znajomy ból brzucha oraz ślinotok, który doprowadził do wymiotów.
Zastanawialiśmy się co robić. Udało nam się umówić na wizytę prywatną do lekarza. Niestety ze względu na to, że kilka dni wcześniej miała gorączkę dostaliśmy telefon. Poinformowano nas, że chcą przede wszystkim chronić swoich pracowników i nie zobaczymy się z lekarzem osobiście, wizyta odbędzie się za pomocą teleporady.
Noż cholera jasna! Teleporada za 180 dolarów?! 😠
No ale spokojnie, spokojnie, tu przecież o dziecko chodzi. O dziecko, które od dwóch-trzech dni je bardzo niewiele. Wystraszyliśmy się, ale ponieważ jeszcze było dość stabilnie i sytuacja nie zagrażała życiu zdecydowaliśmy się nie dzwonić po karetkę. Czekaliśmy więc na wizytę.
Na kolację znowu była powtórka z rozrywki. Dwie szybko przełknięte łyżeczki jogurtu naturalnego i ból... Zaczęliśmy więcej myśleć, analizować objawy. W pewnym momencie wpadłam na pomysł, że być może Starsza coś połknęła, bo ewidentnie wyglądało to tak, jakby ten przełknięty posiłek fizycznie przesuwał to hipotetyczne ciało obce!
Wpisałam wieczorem w neta hasło i czytam: osłabienie, ból brzucha przy połykaniu, częste oddawanie moczu, ślinotok. No kurczę, wychodzi, że chyba faktycznie coś połknęła! Tylko co?
Magnes! - pojawiła się myśl. - Cholera jasna, magnes pewnie, bo przecież pięć dni wcześniej przyszła paczka z artykułami biurowymi i dziewczynkom się spodobała zabawa magnesami. Nie pilnowałam ich wystarczająco dobrze! 😩
Na opakowaniu była liczba sztuk, a na lodówce był dodatkowo jeszcze jeden. Szukamy oboje i nie ma, jednego brakuje.
Oczami wyobraźni już widzę poparzone od pola magnetycznego wnętrzności mojego dziecka i kalam się za moją nieuwagę, ale wtedy Mężu znajduje brakującą sztukę pod kanapą... Uff... Więc to nie magnes. Bogu dzięki!
Hmm.. No to co? Może jednak nic nie połknęła?
Poszliśmy spać. Rano Starsza ma całkiem dobry humor, uśmiecha się. Nie chcę iść siusiu, ale jest głodna. Ma ochotę na banana. Uśmiech ha się szeroko do Męża, gdy ten jej go obiera. Jeden gryz, nic, ulga. Drugi gryz i trzeci, no i nagle ból.
Nie mogę, po prostu nie mogę. Nie czekam na tę głupią wizytę lekarską przez telefon! Mam to w nosie, że praktycznie nie używałam angielskiego od studiów, muszę coś zrobić!
* * *
Dzwonię na emergency - 911!
Czekam chwilę, zgłasza się miła kobieta, mówię że córka ma problemy z połykaniem od dwóch dni i nie wiem co robić, miała wymioty i boli ją brzuch. Martwię się o nią. Kobieta zbiera ode mnie dane typu imię i nazwisko, adres i tłumaczy, że ona jest konsultantem, ale że ratownik może mi pomóc. Przekierowuje rozmowę. Odbiera kolejna miła i energiczna kobieta i od razu pyta:
- Na jaki adres wysłać karetkę pogotowia?
Ej, hej, hola! - myślę sobie. - To okrutnie dużo kosztuje, a nie wiadomo czy na pewno potrzebna jest karetka.
Tłumaczę to operatorce, a ona mówi, że w takim razie lepi, żebym zadzwoniła na 811, tam pomagają w sytuacjach nie-nagłych. Dziękuję i dzwonię.
Zgłasza się kolejna miła pani, pyta mnie co się dzieje. Tłumaczę jej problem, zbiera dane i mówi, że niestety teraz wszyscy są zajęci, ale za jakieś 20-30 minut powinna się odezwać do mnie pielęgniarka, która spróbuje mi pomóc. Prosi, żebym została na linii. Słucham więc monotonnej muzyki, przerywanej komunikatem o tym, że jeśli potrzebuję nagłej pomocy mam się rozłączyć i zadzwonić na 911 albo mówiącym co robić w przypadku objawów koronawirusowych. Czekam jakieś 25 minut i słyszę kobiecy głos.
Pielęgniarka pyta mnie o imię i numer telefonu, na który mogłaby oddzwonić, gdyby nas czasem rozłączyło, a potem pyta co się dzieje. Tłumaczę, że niedawno się przeprowadziliśmy z Polski, że córka miała gorączkę i prawdopodobnie złapała jakiegoś wirusa, ale to minęło i czuła się dobrze, ale potem pojawiły się problemy z połykaniem, ślinotok, bóle brzucha itd. Słucha mnie uważnie i pyta czy ma się skontaktować z kimś, kto mógłby służyć za tłumacza (!), żebym wszystko zrozumiała, bo chciałaby zadać mi kilka pytań. Mówię, że chyba sobie poradzę, ale w razie czego dam jej znać, że nie rozumiem.
Zadaje mi kilka pytań o objawy i nagle pyta - czy jest taka możliwość, że Starsza mogła coś połknąć, zwłaszcza magnes lub baterię. Mówię, że niestety jest, ale na szczęście raczej nie coś niebezpiecznego. Wytłumaczyła, że objawy wskazują na ciało obce w żołądku i proponuje, żeby wprowadzić objawy do systemu, który zaproponuje dalsze postępowanie. Zgadzam się, robimy ten test i wychodzi, że prawdopodobnie jest to ciało obce, ale ponieważ nie ma krwi i nie jest to magnes czy bateria zaleca się leczenie w domu. Pielęgniarka jednak sugeruje, żeby jednak - ze względu na wiek dziecka - mimo wszystko udać się na pogotowie. Bardzo, bardzo dziękuję jej za pomoc.
Mała dygresja: Pomimo sytuacji jestem wdzięczna, że trafiłam na kogoś tak miłego, kto nie ofukał mnie ani nie skarcił, ale na spokojnie porozmawiał, wytłumaczył co robić. Raz w życiu musiałam dzwonić na pogotowie w Polsce i było to okropne doświadczenie, podczas którego zostałam skrzyczana, nazwana bezmyślną i po prostu się popłakałam, serio. Tutaj czułam, że ktoś faktycznie chce mi pomóc ❤️
Po rozmowie wytłumaczyłam Mężowi co się dowiedziałam i zaczęłam pakować Starszej mały plecak z piciem, kredkami i kolorowankami, a Mężu organizował transport do szpitala przez znajomych z pracy.
Ucałowałam ich oboje i pojechali na Emergency w Burnaby Hospital.
* * *
Szpitalną procedurę podczas pandemii opisał mi Mężu, więc przekażę dalej jego relację.
Przed wejściem do szpitala jest pomiar temperatury i pytanie o to czy aktualnie występują jakiekolwiek objawy COVID-19. Jeśli wszystko jest w porządku i nie ma się objawów, personel prosi o zdjęcie własnej maseczki i podaje nową, a później dezynfekuje ręce.
Po wejściu do środka budynku i chwili oczekiwania podchodzi się do okienka "Triage", gdzie po raz pierwszy zbierane są dane osobowe i przeprowadzany jest ogólny wywiad lekarski. Ponadto personel mierzy ciśnienie, puls, saturację krwi (to tez częściowo związane z COVID) oraz pyta o objawy i o BC Health number/card.
W przypadku osób, które nie są objęte MSP, są przyjezdne i posiadają tylko ubezpieczenie podróżne (lub nie) procedura jest nieco inna. Wówczas, tak jak w naszym przypadku, trzeba poczekać na wywołanie z okienka "Reception/Cash desk". Czeka się wtedy w poczekalni, a po wywołaniu personel prosi o wypełnienie danych typu adres zamieszkania w Kanadzie, adres polski, numer telefonu, imię, nazwisko itp. Wtedy też skanują paszport oraz work permit i ewentualne ubezpieczenie (jeśli się takowe posiada). Po dopełnieniu formalności dostaje się opaskę, mówiąca o tym, że jesteś pacjentem.
W naszym przypadku jeszcze raz trzeba było podejść do "Triage", żeby dokończyć wywiad, po czym skierowano nas dalej.
Gdy ma się już opaskę i przejdzie przez cały proces 'segregacji pacjentów', przechodzi się na inny koniec pomieszczenia, gdzie jest już oczekiwanie na przyjęcie. W tym miejscu siedzą osoby z różnymi kolorami opasek na rękach, w zależności od stanu pacjenta.
Po dłuższej chwili oczekiwania (w takim jak nasz przypadku) przez drzwi wychodzi personel wywołuje pacjenta, prowadzi do ER ROOM i tam ma się już bezpośredni kontakt z lekarzem. Następuje wywiad lekarski, zbadanie pacjenta i zlecenie odpowiednich badań.
Generalne wrażenie jest bardzo pozytywne. Pełna profesjonalność i zarazem zwykła uprzejmość oraz chęć pomocy są tu obecne na każdym kroku.
Z tego co Mężu zdołał zaobserwować to w każdym momencie nawet dorosła osoba (a nie tylko dziecko) może poprosić o kogoś do pomocy, osobę do tłumaczenia lub po prostu do dotrzymania towarzystwa. Co najmniej kilka razy został zapytany czy czegoś nie potrzebuje, a gdy była pora obiadowa i Starsza miała dostać coś to jedzenia to pielęgniarki zapytały też i jego czy ma na coś ochotę. Także no nie da się ukryć - bardzo, bardzo mili ludzie tam pracują ☺️
* * *
A jak się skończyła nasza przygoda ze szpitalem? Koniec końców po ściągnięciu specjalnie dla Starszej pediatry z innego szpitala (!) i kilku badań moczu oraz krwi wyszło... odwodnienie.
Najprawdopodobniej przez gorączkę Starsza wypociła bardzo dużą ilość wody, a że dużo spała lub pół-przytomnie oglądała bajki, a ja nie pilnowałam przyjmowania płynów (w sensie nie patrzyłam jak i ile pije oraz nie przypominałam jej o tym co chwilę), to niestety się odwodniła. Dostaliśmy dla niej napój z elektrolitami (Pedialyte) i przykazanie, aby pilnować mocno, żeby piła co chwilkę małe ilości przez 2-3 dni.
Po pewnym czasie jej się poprawiło, chociaż cwaniaczek próbowała na nas kilkukrotnie wymusić powrót do szpitala, bo tak jej się podobała wizyta tam, serdeczność pielęgniarek i... szpitalne ciasteczka korzenne. 😉
Komentarze
Prześlij komentarz
Jesteśmy kulturalnymi ludźmi i staramy się się używać kulturalnego języka, nie zawierającego wulgaryzmów i bezsensownej nienawiści. Osoby niekulturalne zostaną mniej lub bardziej uprzejmie wyproszone z tej małej społeczności. Dziękujemy za wyrozumiałość :)